Dostrzeganie bliźnich i odkrywanie wartości. Materiały na wesoło i na bardzo poważnie, o nas, dla Was i o całym świecie. Nieoficjalna strona katolicka (także dla niekatolików i wątpiących). | ||
Strona Duszyczek i Duszków - Internetowa wspólnota pomocy i wsparcia duchowego. Rozmowy, wartości, intencje DUSZKI.PL a tak dokładnie to Duszyczki i Duszki (*) - czyli "Duszkowo" :-) Dzisiaj jest: 2024-11-12 18:22:15 Aktualizacja dnia: 2024-10-27 09:32:05 |
|
|
Gdy oczekujesz pomocy lub sam(a) chcesz innym pomagać. Albo chciał(a)byś porozmawiać o czymś ważnym lub choćby tylko o wczorajszym podwieczorku :-) Dla wszystkich, w każdym wieku - od 0 do 201 lat ;-) |
Strona główna | Teksty i inne | Intencje | Dla Gości | Dla Duszków | Poczta Duszków | Kontakt i Info |
Modlitewnik | Archiwum | Dodaj intencję | Galeria i eKartki | O Duszkach | Forum | Księga Gości |
WSPOMNIENIA
KAZIMIERY KOWALCZYK
Z D. CZERWIENIEC Z KOLONII
KARCZUNEK WOŁYŃSKI W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU 1940 - 1944
Nazywam się Kazimiera Kowalczyk z domu
Czerwieniec, mieszkam na Ziemi Zamojskiej, woj. Lubelskie. Urodziłam się również
na Roztoczu, ale jeszcze tego samego roku moi rodzice Magdalena i Kazimierz
Czerwieniec sprzedali swoje gospodarstwo i wyjechali na Wołyń. Tam kupili duże
gospodarstwo 12 hektarowe z domem 7 – izbowym oraz innymi potrzebnymi budynkami
gospodarczymi, w tym: stodołą, oborą, chlewnią, stajnią i innymi spichrzami.
Nasza rodzina była i jest polska, a zamieszkaliśmy pośród Polaków i Ukraińców w
kolonii Karczunek Wołyński, gm. Uściług, powiat Włodzimierz Wołyński. Nasza
kolonia oddalona była tylko 3 km od Uściługa, mieszkało w niej około 15 rodzin
polskich i kilka ukraińskich. Nie przypominam sobie, abym chodziła tam do
szkoły, byłam za mała, a potem wybuchła już II wojna światowa i gdy zrobiło się
niebezpiecznie rodzice nigdzie mnie samą nie puszczali. W tym czasie nie
przypominam sobie żadnego przykładu wrogiego odnoszenia się Ukraińców do nas
Polaków, przeciwnie żyliśmy jak Pan Bóg przykazał, zgodnie i bez konfliktów,
bywało nie raz, że wspólnie dużo się modliliśmy. W tym czasie normalną sytuacją
było małżeństwo mieszane polsko-ukraińskie i nikt właściwie się temu nie
dziwił.
W najbliższej rodzinie wszyscy byliśmy i
jesteśmy wyznania rzymsko-katolickiego, więc do kościoła chodziliśmy przez
lasek na drugą wieś około 5 km, jednak dziś nie pamiętam już jak się nazywała.
Nasz dom stał na wzgórzu, a w koło posadzony był duży piękny sad owocowy, w
którym było dużo czereśni i jabłoni. Było też dużo malin, jako dziecko czułam
się tam bardzo szczęśliwa. Na naszym podwórzu była studnia, przy niej rosło
drzewko czeremcha, które latem niezwykle piękny rozsiewało zapach, a w dole
była sadzawka w której radośnie taplały się zwykle gęsi. Było u nas naprawdę
wesoło, moje starsze siostry: Marianna i Apolonia oraz brat Stanisław, Zdzisław
i Marian, którzy byli starsi ode mnie mieli już wtedy wielu kolegów i
koleżanki, którzy ich często odwiedzali i urządzali przy tym najróżniejsze
zabawy.
Pamiętam jak do naszej koloni przyszły
wojska sowieckie, wydaje mi się, że to było już późną jesienią, żołnierzy było
dużo, może nawet 100. Zajęli prawie cały nasz dom dla siebie, a nam zostawili
tylko jeden pokój i kuchnię, zaś duży pokój zamienili na zbrojownię, w której
na ścianach rzędami wisiały ich karabiny. Sowieci od samego początku byli wobec
nas dość przyjaźni, dla przykładu: radzili mojemu tacie jako kułakowi, aby tak
jak większość miejscowych ludzi zapisał się do kołchozu. Była wtedy mała
szansa, że uniknęlibyśmy wywózki na Syberię, znajomy oficer sowiecki mówił tak
do niego: „Czerwieniec ty tutaj nie wygrasz, ty się zapisz do kołchozu, bo ty nie
wiesz co to znaczy ruski rząd! Jak się zgodzisz sam, to będziesz mógł tu
jeszcze zostać i dostaniesz lepszą posadę w kołchozie!”. Przebieg tej
rozmowy słyszałam osobiście, a poza tym rodzice często o tym mówili w naszym
domu. Jednak pomimo tego ostrzeżenia, nasz tato był uparty i nie zgadzał się na
to. Pamiętam, że właśnie od tego czasu bardzo często przychodziło do nas
wezwanie, aby płacić coraz to nowe podatki, dochodziło nawet do tego, że ledwie
zapłaciliśmy jeden już musieliśmy płacić następny. Taka to była wolność wyboru
w Związku Radzieckim, niszczono nas systematycznie, aż do upadku. Na początek
sprzedaliśmy nasze bydło, potem wyprzedawaliśmy już wszystko, co przedstawiało
sobą jakąkolwiek wartość, doszło nawet do tego, że sprzedaliśmy naszą bryczkę,
a i tak zabrali nam z domu piękny duży zegar ścienny za kolejne podatki. Moja
mama wtedy płakała, bo to był bardzo piękny zegar. W sowieckim raju w krótkim
czasie, z ludzi dość zamożnych, szybko zostaliśmy dosłownie zrujnowani. W końcu
tato Kazimierz widząc, że nie ma już dosłownie za co żyć, poddał się i napisał
podanie do kołchozu. Oficer sowiecki jakiś Lejtnant, wstawił się za tatem i
łaskawie przyjęto nas do kołchozu, ponieważ tato był wcześniej oporny nowym
formom gospodarowania, otrzymał tylko funkcję pastucha i pasł konie. Upór
mojego taty sprowadził na nas jeszcze inne poważne niebezpieczeństwo, Sowieci
postanowili bowiem wywieść całą naszą rodzinę na Syberię. W tym celu przysłali
do nas, do domu specjalne papiery, w których nas o tym szczęściu informowali,
podając nawet konkretny termin wywózki. Bardzo dobrze pamiętam te dni, gdy
rodzice gorączkowo szykowali się do długiej i strasznej drogi, robili w tym
czasie pakunki oraz suszyli bardzo duże ilości chleba, popularne suchary i
pakowali w worki.
CZERWIEC
1941 ROK
Pamiętam, że gdy już mieli nas wywieść,
to był już któryś z najbliższych dni po niedzieli, nieoczekiwanie Niemcy
Hitlerowskie napadły na Związek Radziecki. Tego dnia siedziałam z mamą i moim
rodzeństwem w pokoju, nagle wybuchła bomba obok naszego domu, a druga za
stodołą. Bardzo się wszyscy przestraszyliśmy i zaraz uciekliśmy do piwnicy pod
domem. W tym czasie w naszym domu nie było już żołnierzy sowieckich, a ponieważ
byli jeszcze poprzedniego dnia, sądzę że opuścili nas nocą i przeszli do dużego
bunkra, który znajdował się niedaleko naszego domu, tylko około 400 m. Sowieci
te potężne bunkry nazywali „toczki”, w naszej okolicy był tylko jeden taki
bunkier. Gdy tak siedzieliśmy w piwnicy, do naszego domu wpadł nasz tato z
łąki, złapał jednego konia szybko powsadzał nas na wóz i po chwili wraz z
innymi ludźmi uciekaliśmy na łąki, które w naszych stronach nazywano: Piatydnie. Wydaje mi się, że to były
te łąki, ale już pewności dziś nie mam. Gdy tam przybyliśmy, było już tam
bardzo wielu ludzi, a obok Niemcy prowadzili złapanych jeńców sowieckich, dokąd
ich prowadzili nie wiem. Na tych łąkach byliśmy krótko, czekaliśmy aż przejdzie
front, a potem spokojnie wróciliśmy do naszego domu. Znowu zaczęło się normalne
życie, a następne miesiące były bardzo spokojne. Nikt nas w tym czasie nie
atakował, nikt nas nie prześladował, dlatego nie przypominam sobie, aby w tym
czasie Ukraińcy wyrządzili nam jakąś krzywdę. Nie wyzywali nas i nie śpiewali
wrogich Polakom piosenek. Wydaje mi się jednak, że sytuacja zaczęła ulegać
gwałtownemu pogorszeniu od lutego 1943 r., mniej więcej bowiem od tego czasu
Polacy w naszej koloni Karczunek Wołyński zaczęli się bać nocować w swoich
domach.
Pamiętam, że w zimie nie wiem jednak
dokładnie w którym roku, do naszego domu
przyszło powiadomienie, że moje dwie starsze rodzone siostry mają pojechać na
roboty do Niemiec. Zarządzenie było przymusowe, a tym którzy mieli odwagę się
sprzeciwić groziła za to kara śmierci. Takie pisma przychodziły do bardzo
wielu rodzin polskich w naszej kolonii i w naszej okolicy. Dlatego wszędzie był
płacz i lament z powodu odjazdu dzieci i naszej najlepszej często młodzieży.
Także mój tato płakał i mówił przy tym: „Już
ich więcej nie zobaczę!” I rzeczywiście Apolonia lat ok. 15 wtedy, więcej
już tata nie zobaczyła, chociaż sama szczęśliwie przeżyła i wróciła do wolnej
Polski, była już jednak chora i szybko umarła. Przed śmiercią zdążyła mi
jeszcze osobiście opowiedzieć, że Niemcy
bardzo źle się z nimi obchodzili, źle ich traktowali. Mścili się na pracujących
tam przymusowo Polakach i mówili: „Jak
przyjechałeś na ochotnika, to teraz rób i nie licz na nic więcej!”. Starsza
siostra wróciła ze stacji kolejowej, bo się za nią wstawili ludzie, była bowiem
nauczycielką.
W SŁONECZNEJ ŚWIATŁOŚCI
To było chyba latem 1943 r.! Pamiętam
bardzo dobrze, że moja najstarsza siostra Maria, zauważyła na niebieskim,
pięknym niebie, duży napis białymi literami. Było właśnie bezchmurne południe i
świeciło piękne słońce, a napis umieszczony był pod słońcem, które świeciło nad
nim. Kiedy więc po chwili, wszyscy już z
wielkim przejęciem, patrzyliśmy na te litery, to widzieliśmy je w
słonecznej światłości. Napis był bardzo wyraźny, Maria zaczęła więc czytać z
wielkim zainteresowaniem. W tym czasie moja mama i pozostałe moje rodzeństwo w
tym także ja, wybiegliśmy na schody naszego domu i widząc ten napis, niektórzy
zaczęli głośno płakać i lamentować. To musiało przeszkodzić naszej siostrze,
musiało ją rozproszyć tak, że nie zdążyła przeczytać całego napisu i nie
zrozumiała o co chodziło w tej informacji, bowiem po chwili napis znikł tak nagle
jakby ktoś gąbką starł tablicę szkolną. Moja siostra miała potem do nas
wszystkich pretensje z tego powodu i mówiła tak: „Czegoście tak lamentowali, byłabym wszystko przeczytała i wam potem
opowiedziała, a tak ja nie wiem sama do końca, o co chodziło i wy też się teraz
nie dowiecie.” Nie wszyscy jednak widzieli ten napis, dla przykładu nasza
sąsiadka pani Miszczakowa, która była Polką. Ja osobiście też bardzo dobrze widziałam ten napis i potwierdzam, że
było to dwie duże liniki, a litery wyrazów były grube. Wydaje mi się także, że
litery były drukowane. Nie pamiętam jednak w jakim języku był napis i nie
zdołałam też poznać treści zawartej w tych zdaniach! Następnego dnia
ponownie wszyscy obserwowaliśmy niebo, mieliśmy bowiem nadzieję, że to
zjawisko, że ten znak na niebie się powtórzy, ale niestety już więcej takich
napisów nie zauważyliśmy. Maria miała wtedy około 20 lat, skończone polskie
gimnazjum przedwojenne, tak że uczyła w szkole w Uściługu, ale nie wiem czy
znała wtedy jakiś obcy język.
INNE ZNAKI NA NIEBIE
Inne znaki, które pojawiły się na niebie
przed rzezią w naszej wiosce i okolicy były jesienią tego samego roku co napis
na niebie. Pamiętam, jak pewnego dnia, gdy już było po zachodzie słońca,
gdy kończył się dzień i zapadał powoli
zmrok, moja rodzina i ja sama również oraz wszyscy sąsiedzi z naszej kolonii
zobaczyliśmy na niebie: „Duży słup ognisty!” Spróbuję go teraz opisać tak jak go zapamiętałam: „To
był bardzo dobrze widoczny, ciemno czerwony, po prostu ognisty słup w kształcie
długiego, grubego prostokąta, wyglądał jak belka w stodole, z tym że bardzo
krwista. Ten słup świecił bardzo wyraźnie na tle czarnego nieba. Słup był pionowy i
tkwił w miejscu, nie przemieszczał się, pokazał się ale nie spalał. Ten słup ukazał się w innym miejscu niż wcześniejszy
napis, całkiem innym. Dziś nie pamiętam, czy słup łączył się z ziemią.
Pamiętam, że ten słup trwał na niebie około 10 minut od momentu kiedy ja go
zobaczyłam. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem i wiarą, że zarówno
wcześniejszy napis na niebie złożony z dwóch linijek, a potem ten krwisty słup,
to nie było złudzenie, ja widziałam to naprawdę!” Poza tym znak ten oglądała cała moja rodzina oraz wielu ludzi
z naszej wioski, słyszałam na przykład rozmowy, podczas których nasi niektórzy
sąsiedzi pytani w tej sprawie, zapewniali nas że także wyraźnie widzieli ten
krwisty słup na niebie. Jestem dla przykładu prawie pewna, że widziała to
rodzina Miszczaków.
Pamiętam, że niedługo później po tym
słupie, na niebie znów ukazał się kolejny, niezwykły znak. To było tak: kiedy
dzień się kończył i robiło się już ciemno, zapadał zmrok a ja byłam w domu,
nagle usłyszałam, jak woła nas nasza mama Magdalena tymi słowami: „Chodźcie
prędko dzieci, chodźcie! Zobaczcie, znowu znak nie niebie się pojawił!” Wybiegłam zaraz z domu wraz z całą
moją rodziną i pobiegłyśmy do naszej mamy, która właśnie była w naszym
ogrodzie, tuż obok domu i robiła chyba w truskawkach. Gdy spojrzałam w niebo
zobaczyłam na własne oczy ten znak, wyglądał następująco: „To był duży, czerwony sierp, w
środku niego znajdował się również czerwony młot! Można spokojnie powiedzieć: po prostu znany powszechnie symbol jeszcze,
nie dawno istniejącego Związku Radzieckiego!” Chcę podkreślić, że ten znak był
bardzo dobrze widoczny i znajdował się na niebie około 10 minut, od momentu
kiedy go zobaczyłem.” Moja mama medytowała wtedy i załamując ręce mówiła
tak: „Co to teraz z nami będzie, te znaki
które się pokazują na niebie, zapowiadają coś niedobrego! To będzie jakś wojna!”
Ale właściwie nikt z nas tak naprawdę do końca nie wiedział, co miał oznaczać z
zamyśle samego Boga, owy znak sierpa i młota na niebie.
Mniej więcej w tym samym czasie, w
każdym razie jeszcze przed rzezią w naszej kolonii Karczunek Wołyński, na
niebie ukazała się: „Duża miotła ognista
z rózek!”. Pamiętam, jak ktoś mi wtedy powiedział, że znów pokazał się
jakiś „znak” na niebie. Natychmiast
ja i inni z mojej rodziny pobiegliśmy do
naszego ogrodu i rzeczywiście na własne oczy zobaczyliśmy: „To była miotła z ognia, ale nie tak
krwistego, jak poprzedni słup, była jaśniejsza!” Pamiętam, że mama
powiedziała wtedy do nas wszystkich tak: „Módlcie się dzieci bo ta miotła
nas wszystkich wymiecie! To już
będzie nam koniec, to bardzo niedobry znak!” Wygląd tej miotły był następujący: „Szeroka u góry, zwierała
się do dołu, by na końcu być już wąska, nie miała jednak drewnianego trzonka.
To była po prostu typowa miotła zrobiona z rózek brzozowych. Chcę podkreślić,
że rózgi widziałam bardzo wyraźnie!”.
Widziałam tę miotłę około 5 minut, a potem nagle znikła bez śladu, jej żywy obraz wyrył się jednak na długo w
naszych kresowych sercach.
ZNAK TRAWIĄCEGO OGNIA
Był jeszcze jeden niezwykły znak
szybkimi krokami zbliżającej się tragedii do naszej kolonii, naszych domów i
naszych rodzin. W niedługi czas po opisanych
wyżej znakach, znów późnym wieczorem, na dworze było już ciemno, moi rodzice
zauważyli, że wybuchł pożar w gospodarstwie mojej cioci Anieli Wenena i jej
męża Ignacego. Osobiście tego nie widziałam, ale znam tę sprawę od moich
rodziców, którzy wielokrotnie opowiadali o tym, także mi osobiście, ponieważ
bardzo głęboko przejęli się tym kolejnym znakiem z Nieba. Potem opowiadali mi
więc tak: „Widzieliśmy, że bardzo pali
się „zagatka” – ściany domu
mieszkalnego obłożone grubą warstwą suchej słomy bądź liści i usztywnione
deskami i kołkami. Natychmiast wszczeliśmy głośny alarm wśród najbliższych
sąsiadów i jak mogliśmy najszybciej pobiegliśmy w stronę płonącego domu, aby
ratować ludzi i budynek. Baliśmy się, że wujek i ciocia nic jeszcze nie wiedzą,
o grożącym im niebiezpieczeństwie! Usneli bowiem pierwszym, twardym snem i mogą
nie zdążyć opuścić mieszkania i tak zginą! Gdy
tak pędziliśmy z wiaderkami, byliśmy już w połowie drogi do nich, (trzeba
było przebiec na przełaj, przez pola około 500 metrów) nagle, dosłownie nagle ogień zginął, zapadł się pod ziemię, a wszystko
wróciło do normalnego porządku! A my przejęci, właściwie przerażeni tak
niezwykłym zjawiskiem, wróciliśmy wszyscy do swoich domów.” Czuję się w
obowiązku podkreślić, że to nie mogło być zbiorowe złudzenie, mój tato bowiem
nie był wtedy sam. Pamiętam, że gdy mi potem o tym opowiadał i gdy rozmyślał o
tym z naszymi sąsiadami w naszym domu, to najczęściej powtarzał wtedy tak: „Żebym
był sam, to bym różnie mógł to sobie tłumaczyć, że mi się przewidziało, ale
przecież wszyscyśmy widzieli i wszyscyśmy biegli ile sił w nogach, aby pomóc
ugasić ten pożar. Było nas przecież kilkanaście osób!”. Na drugi dzień,
gdy rodzice poszli rano oglądać dom, nie znaleźli żadnego śladu po pożarze.
Wszystko było w najlepszym porządku!
Moi rodzice pytali także następnego dnia
ciocię i wuja, czy zauważyli coś szczególnego tej nocy, czy widzieli jakiś
ogień, ale oni o niczym nic nie wiedzieli i mówili tak: „Nic nie widzieliśmy, żadnego ognia, spaliśmy tej nocy spokojnie do rana!” Nawet nie chcieli wierzyć w to, co moi
rodzice i inni sąsiedzi im opowiadali, przyjęli to z niedowierzaniem mówiąc: „To jest niemożliwe! Coś się wam
przedstawiło!” Kiedy jednak
coraz więcej osób opowiadało to samo, byli tym wszystkim coraz bardziej przerażeni
i w końcu zaczęli wierzyć, że jednak coś się działo. Pamiętam bardzo dobrze, że
ten pożar był już zimową porą i właściwie tuż przed napadem bandy Ukraińskiej
Powstańczej Armii (UPA) na naszą kolonię.
ROZRUCHY W TERENIE
Pamiętam, że także nasi rodzice,
zabierali nas wszystkich na noc w pole i chowali w dziesiątki - kopy zboża. Gdy pytaliśmy naszych rodziców dlaczego
nie możemy nocować w swoim domu, odpowiadali nam zwykle tak: „Teraz są rozruchy, bandy ukraińskie
napadają i zabijają, dlatego musimy się ukrywać. A jak by Was kto znalazł, to
nic nie wolno mówić i najlepiej się wcale nie odzywać. Macie siedzieć cicho.”! Już w tym czasie zdarzały się napady
na polskie rodziny i jak już na kogoś napadli, wtedy prawie zawsze wszystkich
domowników wymordowali co do jednego. Pierwszą rodziną napadniętą na naszej
kolonii była rodzina Józefa Garbatego. Pamiętam jak pewnego dnia od rana ludzie
w naszej wsi opowiadali sobie, że zamordowano pana Józefa Garbatego lat ok. 45
Było to tak: w nocy do jego domu przyszli Ukraińcy i dostali się do środka,
zaraz potem zarąbali go siekierą, uderzając w głowę. Część mózgu była na
ścianie, widziałam to osobiście jako dziecko, ponieważ moi rodzice poszli tam z
innymi ludźmi, aby coś z tym ciałem zrobić, a ja pobiegłam za nimi. To był
pierwszy raz w moim życiu, kiedy widziałam zabitego człowieka i to tak
tragicznie. Ciało leżało na łóżku, głowa była rozłupana, bowiem mama moja
mówiła, że pozbierali ją do kupy. Ja sama gdy zobaczyłam ciało i krew na
ścianie, zaraz stamtąd uciekłam. Od tego dnia bałam się takich obrazów i już
nie miałam ochoty chodzić w takie miejsca. Rodzina pana Józefa nie została
wtedy wymordowana, widocznie ich tam wtedy nie było, a może po prostu zdołali
uciec albo byli schowani w jakimś schronie? Nie wiem co się z nimi stało.
Pamiętam, że zabity Józef Garbaty był człowiekiem odważnym i silnym, nie
obawiał się Ukraińców i nie krył się z tym wcale, powtarzał dla przykładu, że
potrafi się obronić, ale jak widać tym razem mu się nie udało.
Druga rodzina polska wymordowana w
naszych okolicach mieszkała niedaleko naszej kolonii, ale dziś już niestety nie
pamiętam dokładnie gdzie, nie pamiętam też nazwiska tej rodziny. W naszym domu
nasi rodzice opowiadali nam, że dom tej pobitej rodziny został napadnięty przez
jakąś bandę ukraińską w nocy. W czasie tego najścia w domu była tylko matka
chyba z czwórką małych dzieci, było w każdym razie tych dzieci kilkoro. Gdy
Ukraińcy dostali się do środka domu mąż był ukryty na „górce” (chyba na strychu
ich obory) i wszystko osobiście widział i słyszał, a choć strasznie cierpiał
nie był w stanie im pomóc. Tymczasem bandyci wszystkich w domu okrutnie
pomordowali, nie wiem jednak w jaki sposób. Byłam za to na pogrzebie ofiar,
który był w kościele, przybyło na to żałobne nabożeństwo dużo ludzi. Słychać
było płacz i lament, wszyscy w koło powtarzali, że zabili niewinną matkę z
małymi dziećmi. Osobiście widziałam trumny, a wśród nich także małe i nawet
jedna była taka malutka. Ludzie bardzo przejęci tym co się stało, wciąż
powtarzali miedzy sobą tak: „Co te dzieci były im winne, nawet to
maleństwo?!” I dodawali przy tym: „Teraz
musimy wszyscy się mieć na baczności, uciekać na noc z domu, do Uściługa, do
ziemlanek, bo to czeka każdego z nas.”. Ten pogrzeb był chyba latem
1943 r. w kościele, który znajdował się w sąsiedniej wsi, położonej za lasem.
Całe lato mieszkaliśmy w swoim domu, robiliśmy żniwa, a na noc wyjeżdżaliśmy do
miasta Uściług i tam nocowaliśmy w opuszczonych już kamienicach pożydowskich.
Pamiętam, że nie byliśmy sami, tak jak nasza rodzina postępowało wiele innych
polskich rodzin z okolic Uściługa, ludzie bali się już napadów ukraińskich na
potęgę. My i inni sądziliśmy bowiem, że ponieważ tu stacjonują Niemcy to atak
ukraińskich band jest mało możliwy. Cały nasz dobytek był pozostawiony w domu,
łącznie ze zwierzętami domowymi.
Pamiętam, że już w 1943 r. Niemcy nie
przepuszczali ludzi przez rzekę Bug. Mój tato, ja i moje rodzeństwo chcieliśmy
uciekać na spokojniejszą Zamojszczyznę, ale nasza mama zdecydowanie się temu
sprzeciwiając, ciągle powtarzała: „Nie możemy tego wszystkiego zostawić!”!
Argumentując przekonywała nas: „My nic nikomu nie winni, to do nas nie
przyjdą. Z naszej rodziny i kolonii nie ma mężczyzn w lesie, to do nas nie
przyjdą bić.”. A kiedy, chyba to było jesienią 1943 r. sytuacja się
zaostrzyła, też już chciała uciekać na zachód, tylko że wtedy Niemcy nie
przepuszczali już na drugą stronę Buga. W tej sytuacji musieliśmy pozostać w
naszym domu. W tym czasie moja mama i tato pakowali wiele żywności i wiele
innych potrzebnych w przyszłości rzeczy, dla przykładu sprzętu gospodarczego i
domowego jak maszyna do szycia i zakopywali w obrębie naszego podwórka. Ciągle
mieli żywą nadzieję, że tu jeszcze kiedyś wrócą. Mama chciała się chociaż
dostać do Hordła, gdzie miała rodzonego brata Wojciecha Kupiec, tam chciała się
zatrzymać na jakiś czas, a potem wrócić na swoje. Kiedy jednak okazało się to
niemożliwe zaczęliśmy wszyscy odczuwać narastający lęk przed tym co się miało w
przyszłości wydarzyć. Dodatkowo ostatnie niezwykłe znaki na niebie, które
opisałam powyżej, budziły w nas trwogę i napawały żywym lękiem o naszą niepewną
przyszłość.
NAPAD REZUNÓW NA KARCZUNEK WOŁYŃSKI
Pamiętam bardzo dobrze, że jeszcze przed
rzezią do naszego domu przyszła nasza sąsiadka Ukrainka, niestety nie pamiętam
dziś jak miała na imię i nazwisko. Wiem jednak, że jej dom oddalony był od
naszego około 500 metrów, a jej syn miał na imię Wołodia i wiele razy bywał w
naszym domu, bowiem zalecał się do mojej starszej siostry Marii. Ta dobra
kobieta ukraińska tak ostrzegała moich rodziców: „Miewam złe sny, w których naszą kolonię i innych Polaków w okolicy,
Ukraińcy też pomordują i nie zostawią was żywych. Lepiej gdzieś uciekajcie.”.
19 lutego 1944 r. z samego rana banda
UPA zaatakowała naszą kolonię i jej polskich mieszkańców. Atak rozpoczął się od
domu Wenenów!!! Pamiętam jak mój tato krzyknął do mamy: „Szybko zbieraj dzieci,
bo napadła nas banda! Już pali się dom Anielki i Ignacego!” Mama zaraz zabrała
nas na wóz, tam dała nam pierzyny i pędem, co koń wyskoczy uciekaliśmy do
miasta Uściług. Gdy wyjeżdżaliśmy z naszego podwórka, dopiero wtedy na własne
oczy zobaczyłam ten ogień, który już objął cały dom mojej cioci Anieli. Z
stamtąd też dochodził straszny pisk, okrutnie męczonego człowieka, jeszcze nie wiedzieliśmy
że właśnie mordują naszego wujka Ignacego, choć oczywiście domyślaliśmy się
tego, ale i tak nie byliśmy im wtedy w stanie pomóc. Jak dziś pamiętam jak
gwałtownie tato poganiał konia i jak szybko uciekaliśmy. Ten głęboki ślad w
sercu, który towarzyszy mi już kilkadziesiąt lat, to prezent od ukraińskich
siepaczy, niech im ziemia lekką będzie. Ponieważ konie niemal cwałowały i to
przez cały czas, szybko dojechaliśmy do rogatek, wydawałoby się bezpiecznego
dla nas miasta. Gdy oglądnęłam się do tyłu, to nad naszą kolonią, widziałam już
bardzo dużą łunę ognia, wszystko się paliło, słyszałam też strzały
karabinowe!!!
Moja ciocia Aniela Wenena, która
przeżyła napad na ich dom, po wojnie w naszym domu opowiadała mi osobiście, jak
Ukraińscy oprawcy napadli na nich, było to tak: „Ukraińcy o świcie podpalili nasz dom, gdy zobaczyłam ogień, zdołałam
się ukryć w ziemiance. To był taki prowizoryczny schron, tymczasem mój mąż
Ignacy nie zdążył się tam schronić, ponieważ był kaleką i miał jedną nogę
drewnianą. Kiedy Ukraińcy go złapali, od razu zaczęli ostro przesłuchiwać.
Wszystko dokładnie słyszałam, bowiem moje schronienie było niedaleko nich. Ukraińscy bandyci widząc, że jest w domu
sam, zaczęli krzyczeć do niego wyraźnie zdenerwowani: „Gdzie reszta rodziny,
gdzie są twoi synowie?”. A wtedy mój mąż wyraźnie wystraszony też krzyczał do
nich rozpaczliwie tak: „Nie mam rodziny, nie mam synów. Jestem sam.”. Oni
jednak widać mu nie uwierzyli, bo strasznie zaczęli się na nim mścić, najpierw
połamali mu ręce a potem obie nogi. Tak umęczonego, na wpół żywego wrzucili do
ognia. Mój mąż, a twój wujek Kaziu zginął wtedy w płomieniach w strasznych
męczarniach. Ja tymczasem siedziałam w ukryciu przez dwa dni i bardzo
cierpiałam po stracie mojego ukochanego męża Ignasia. Po pewnym czasie wyszłam
na zewnątrz i zobaczyłam, że wszystko zostało spalone, a po moim mężu nie było
nawet śladu.” Nie pamiętam jednak co się działo dalej z moja ciocią, po tym
jak wyszła ze schronu, pewnie w jakiś szczęśliwy sposób dostała się do Polski.
KOSZMAR W UŚCIŁUGU
Tymczasem ja i moja rodzina, gdy tylko
dojechaliśmy do rogatek miasta Uściług, utknęliśmy w długim korku furmanek
pełnych uciekających ludzi, zupełnie tak jak my. Okazało się, że na drewnianym
moście stoją Niemcy i sprawdzają wszystkich wjeżdżających do miasta. W tym
czasie za nami ustawił się już długi korek, może nawet taki, jaki był jeszcze
przed nami. Gdy zbliżyliśmy się już do tego mostka do naszej furmanki podeszło dwóch
uzbrojonych chłopów ukraińskich i szli dalej z nami, prowadząc nas tam gdzie
mieli rozkaz nas odprowadzić. W ten sam sposób eskortowane były wszystkie
furmanki z uciekinierami. Zanim to
się jednak stało do naszej furmanki podeszła niezauważona nasza znajoma
sąsiadka Ukrainka, która wzięła za rękę mojego starszego brata Mariana i
powiedziała do niego cicho: „Chodź szybko
i nic się nie odzywaj! To ci uratuję życie!” Marian zaufał jej i poszedł, a
ona odprowadziła go gdzieś na bok, a potem wróciła jeszcze raz, tym razem po
mnie. Złapała mnie za rękę i powiedziała
tak: „Chodź szybciutko, uciekaj, bo was
wybiją!”. Jednak ja się wyrywałam i krzyczałam przy tym: „Ja chcę być z mamą, jak mamę zabiją, to i
niech mnie zabiją!”. Mama moja też mnie gorąco namawiała, abym uciekała
z tą Ukrainką, mówiła tak: „Uciekaj tam
do Mańka, bo zginiesz!” Gdy ja
upierałam się, że nie chcę iść, że nie odejdę od mojej mamy, zauważył te targi
jeden z ukraińskich żołnierzy, natychmiast podleciał do tej Ukrainki i uderzył
mnie kolbą po rękach, a potem brutalnie odepchnął w stronę naszej furmanki.
Żołnierze Ukraińscy chcieli chłopca zabrać z powrotem do naszej fury, ale ta
Ukrainka ochroniła go, mówiąc że to jej syn. Marian po wojnie opowiadał mi to
osobiście, mówił tak: „Kiedy banderowcy chcieli mnie wrócić na
naszą furmankę, nie pozwoliła na to, upierała się, że jestem jej dzieckiem.”.
Nie są to jedyne dowody na to, że eskortowali nas Ukraińcy i że to oni
planowali straszną masową rzeź, setek niewinnych Polaków. Poznałam ich także po
ich mowie, mówili bowiem bardzo dobrze i swobodnie po ukraińsku.
Pamiętam, że eskortujący nas partyzanci
– bandziory przyprowadzili nas na jakiś plac miasta, przy jakiejś drodze i tam
ustawili nas wszystkich w szeregu, furmanka przy furmance, a następnie uważnie
nas pilnowali. Zebrało się nas około 40 furmanek, a może nawet więcej, na
każdej z nich całe polskie rodziny, starsi, młodsi i dzieci. Ludzie musieli być
nie tylko z naszej kolonii, ale z całej najbliższej okolicy, a przecież to byli
już tylko ci, co zdołali ujść z życiem spod rezunowej siekiery. Siedzieliśmy
cały dzień i nigdzie się nie ruszaliśmy, a przecież to była zima, na dworze był
duży mróz, przynajmniej kilkanaście stopni poniżej zera. Mieliśmy pewność, że
pilnujący nas chłopi to Ukraińcy, dlatego ludzie byli coraz bardziej
niespokojni w oczekiwaniu na to co ma się wydarzyć. Niektórzy widząc
przechodzących Niemców starali się z nimi rozmawiać i prosili, aby nas wzięli
pod swoją ochronę, kiedy jednak zauważyli, że żołnierze niemieccy w ogóle nie
reagują na ich prośby mówili miedzy sobą
zatrwożeni tak: „Oni nic nam nie pomagają, ale jeszcze nas pilnują, abyśmy czasem stąd
nie pouciekali. Oni muszą być w zmowie z Ukraińcami.”. Nasza sytuacja
była więc bardzo dramatyczna, ludzie obawiali się, że nas tu Ukraińcy za zgodą
Niemców wszystkich wybiją, ludzie gorzko powiadali: „Tutaj już nikt nie uratuje, bo
Niemcy są w zmowie z Ukraińcami i nas tutaj dziś wybiją!”. Ludzie byli
wyraźnie zrezygnowani, opuszczały ich siły, bardzo się przy tym bali i coraz
bardziej żarliwie się modlili, oczekując już właściwie zbiorowej egzekucji.
Pamiętam, że gdy na dworze powoli
zaczęło robić się szarawo, na środek placu wyszedł jeden z tych pilnujących nas
Upowców i wydał rozkaz, aby wszyscy zeszli z furmanek i stanęli rzędem obok
swoich wozów. Ja i cała moja rodzina posłusznie ustawiliśmy się rzędem przy
naszej furmance. Moją dwuletnią siostrzyczkę Leokadię, moja mama trzymała na
rękach. Wtedy dwóch, do tej pory stojących przy naszym wozie Ukraińców
przystąpiło do sprawdzania naszych furmanek, czy czasem nikt się nie ukrył w
pościeli i miedzy innymi rzeczami. Ludzie już bardzo płakali i jeszcze
żarliwiej modlili się o zmiłowanie i życie dla nich i ich rodzin, wołali do
Boga, aby ich ocalił od niechybnej śmierci z rąk ukraińskich siepaczy. W tym
czasie czterech Ukraińców wytoczyło duży karabin, to było coś na kółkach, z
dużą lufą, długą na dwa metry, a następnie ustawili na placu, dosłownie
naprzeciwko nas, lufą wprost do naszego, długiego rzędu ludzi. Po chwili
wystrzelili z tego karabinu, jakby na pokaz. Może chcieli nas w ten sposób
jeszcze bardziej przestraszyć, kosztem „Polaczków” nieco się zabawić, albo po
prostu próbowali broń, czy w odpowiednim momencie się nie zatnie. Po chwili jeden z tych Uraińców przejechał
tą straszną lufą karabinową, po całym naszym rzędzie ludzi, zupełnie tak, jak
by do nas celował. Pamiętam, że robił to dokładnie i powoli, niejako wcelowywał
się w nas, a przecież patrzyły na to takie dzieci, jak ja i wiele młodszych. To
było potworne, naprawdę trudno wyrazić, co człowiek czuje w takim momencie, przecież
ta długa lufa wymierzona wprost naszych serc i twarzy, właściwie w każdej
chwili, mogła zacząć wyrzucać w naszym kierunku ukraińskie „pocałunki, kwiaty i
prezenty”, na naszą ostatnią drogę. W
tym momencie ludzie i my wszyscy byliśmy już przekonani, że zaraz przyjdzie po
nas śmierć, aby zabrać nas z tego bez wąpienia łez padołu. Wciąż było słychać
płacz i potężniejącą z każdą chwilą modlitwę. Mój tato zdjął czapkę, a ja bardzo blada, kurczowo trzymałam się
spódnicy mojej mamy. Ta katorga trwała przynajmniej kilka minut. Nie
przypominam sobie, czy zabrali nam wtedy konie. I własnie wtedy, w szalonym
pędzie wjechał na plac konno, jeszcze inny ukraiński partyzant i zaczął głośno
krzyczeć: „Na pomoc, na pomoc!” W tym momencie zrobił się duży popłoch
między pilnującymi nas banderowcami-bandziorami, szybko zostawili nasze
furmanki, ciężki karabin załadowali na wóz i odjechali w kierunku naszej wsi
Karczunek Wołyński, gdzie właśnie toczyła się ostra bitwa partyzancka. Jak się
później dowiedziałam nasi wspaniali AK-owcy przyszli z pomącą mordowanym naszym
sąsiadom, dając wtedy atakującym Ukraińcom ciężkie baty.
Dowiedziałam się tym już po wojnie, w
naszym domu w Siedliskach od Polaka, pana Józefa Szewc, który osobiście
opowiadał mojej mamie, jak on sam i jego towarzysze broni z oddziału Armii
Krajowej przyszli nam ze zbawienną pomocą. Pan Józef mówił wtedy tak: „Jakby
nie nasza partyzantka, to nikt by z Was nie przeżył, bo by Was tam w Karczunku,
a potem na tym placu w Uściługu wszystkich wybili!”. Opowiadał przy
tym, że tego dnia o mało całkowicie nie zlikwidowali atakującego, ukraińskiego
oddziału, w każdym razie sporo tego dnia banderowców wybili, mówił tak: „Z naszego oddziału zginęło tylko parę
żołnierzy, natomiast zrobiliśmy wtedy dobrą robotę, dużo ich żeśmy natłukli i
gdyby nie ta pomoc z Uściługa, to bylibyśmy wszystkich ich tam wybili.”. Po
wojnie pan Józef Szewc także osiadł w naszej wsi Siedliska pod Zamościem i tu
założył rodzinę, niestety już nie żyje. Zanim jednak zmarł poinformował nas, że
jego oddział Armii Krajowej atakował od strony lasów, położonych w okolicy
Piatydnii.
MORD W PARKU
Kiedy już Ukraińcy zostawili nas samych
na tym miejskim placu Uściługa, zapadł już zmrok. Mimo to wszyscy pośpiesznie
rozjeżdżali się gdzie kto mógł, każdy w inną stronę. Szukaliśmy sobie
bezpiecznego schronienia, a ponieważ Niemcy zamknęli most na rzece Bug, nie
mogliśmy dostać się na drugą stronę. Jednak ludzie czuli, że nie mają nic do
stracenia, że Ukraińcy prawie na pewno jeszcze po nich wrócą, a wtedy nic ich
nie uratuje przed niechybną śmiercią, dlatego wiele rodzin przeprawiało się
przez wodę wpław, jak kto umiał. Gdzie było płytko ludzie przechodzili na drugi
brzeg cali i zdrowi, jednak większość z uciekinierów nie znała rzeki, dlatego
wielu ludzi potopiło się, wiem o tym ponieważ mówiła mi o tym moja mama.
Tymczasem ja i moi rodzice oraz pozostałe rodzeństwo, schroniliśmy się w
mieście, blisko parku w pożydowskiej kamienicy. Rodzice planowali przenocować
jakoś do rana, a potem ruszyć gdzieś dalej w poszukiwaniu bezpiecznego
schronienia. W tej kamienicy oprócz nas mieszkała już wcześniej, jedna rodzina
ukraińska oraz jedna polska, której ci Ukraińcy obiecali, że będą ich
ochraniać, podając w razie czego za swoich. Ci Polacy byli nam bardzo dobrze
znani, ponieważ byli naszymi sąsiadami z kolonii Karczunek, to był pan
Kazimierz Miszczak i jego żona.
Gdy tylko tam zamieszkaliśmy, ukraińska
gospodyni od razu ostrzegła nas, że nie może nam w niczym pomóc, ponieważ już
jest nas za dużo, a ona już jednej rodzinie polskiej obiecała pomoc. Tłumaczyła
się, że już więcej nie może nas przyjąć, aby się nie narażać i abyśmy czasem
wszyscy nie zginęli. Nie wygnała nas jednak, powiedziała tak: „Jeśli chcecie zostać, możecie. Musicie
jednak radzić sobie sami.” Ledwie godzinę później do tej kamienicy przyszło
dwóch uzbrojonych banderowców i weszli do pokoju, w którym przebywała cała
nasza rodzina. Pamiętam bardzo dobrze, że gdy tylko weszli ogarnął nas straszny
lęk, ja sama czułam, że zbliża się nasza śmierć i chociaż byłam jeszcze
dzieckiem, domyślałam się, że nas tutaj wybiją. Po chwili usłyszałam głos
naszego taty, który jeszcze w pokoju, zaczął prosić tych bandytów tak: „Darujcie
nam życie, my nikomu nic nie winni.”. Wtedy jeden z tych partyzantów
ukraińskich tak powiedział w języku ukraińskim: „Paszoł! Ty z dziećmi tutaj, a
syn twój w lesie!”. Zaraz po tych słowach jeden z nich chwycił tata za
ramię, skierował w jego stronę karabin i kazał mu iść bez sprzeciwu naprzód, w
tym czasie drugi wziął z kolei moją mamę i poszli za nimi, wychodząc gdzieś z
kamienicy. W tym momencie mój starszy brat Zdzisław szybko wybiegł z tego
pokoju i kamienicy na dwór, a ja instynktownie pobiegłam zaraz za nim. Zdzisław
uciekł do drewutni, która stała obok kamienicy, oddalona około 50 metrów i
zaczął zakopywać się w drzewie. Widząc co on robi, także i ja zaczęłam się
okładać porąbanymi kawałkami drzewa, to były takie zwykłe „polana”, jakimi się zwykle pali w piecu, a ostatnio coraz częściej
w kominkach.
Z
tej kupy drzewa mogliśmy swobodnie obserwować przez szpary w ścianie szopy park
i dlatego jesteśmy naocznymi świadkami tego wszystko co się tam wydarzyło, a
było tak: zobaczyliśmy, że na brzegu
parku, około 200 m od szopy, w której byliśmy ukryci, stało tych dwóch
Ukraińców, a z nimi nasi rodzice. Gdy
Ukrainiec szykował się strzelać naszego tatę, mój tata poprosił tak: „Chcę się przeżegnać.” widziałam jak
zdjął czapkę i włożył pod pachę i w tym momencie bandyta strzelił mu w tył
głowy, a tato od razu upadł. Nie zdążył się nawet przeżegnać. W tym samym
momencie drugi Ukrainiec strzelił w tył głowy mojej mamie i ona też padła
martwa! Gdy już zabili naszych rodziców, zobaczyliśmy z bratem że kaci
wracają z powrotem do kamienicy, z której my już zdążyliśmy uciec. Jednak teraz
dopiero zaczęliśmy się bać jeszcze bardziej, obawialiśmy się bowiem, że widząc
naszą ucieczkę, zaczną nas szukać, a gdy nas tu znajdą, niechybnie zginiemy tak
jak nasi rodzice. Gdy tak przeżywaliśmy, drżąc o własne życie, zobaczyliśmy jak
prowadzą naszego brata Stanisława lat ok. 15, w to samo miejsce kaźni. Gdy ci
dwaj prowadzili go, słyszałam jak brat prosił ich tymi słowami: „Darujcie mi życie, oddam wam wszystko co
mam, mój złoty zegarek”! Bandyci nic się jednak nie odzywali i kiedy
przyprowadzili go do ciał zabitych rodziców, w ten sam sposób, co wcześniej
strzelili mu w tył głowy!”.
Gdy
tak siedzieliśmy z bratem przez noc w tej drewutni, widzieliśmy jeszcze wiele,
w taki sam sposób wykonywanych egzekucji na Polakach przez ukraińskich rezunów.
Właściwie co chwilę inni Ukraińcy -
upowcy, przyprowadzali nowe ofiary i z zimną krwią strzelali Im w tył głowy.
Strzelani Polacy nie wyrywali się, a oni odchodzili i przyprowadzali wciąż
nowych. Po pewnym czasie zrobiło się trochę ciszej i już tylko od czasu do
czasu słychać było po kilka wystrzałów, dochodzących z tego samego parku,
gdzieś tam z wnętrza. To ginęły prawdopodobnie ostatnie polskie ofiary, tej
strasznej Uściłudzkiej rzezi! Gdy jeszcze była ciemna noc, a wszystko ucichło
zupełnie, mój brat Zdzisław tak do mnie powiedział: „Uciekajmy stąd, bo jeszcze nas znajdą.”. Wtedy uciekliśmy do
ubikacji, która stała trochę dalej od parku i tam w straszliwym mrozie
siedzieliśmy do rana. Pamiętam, ze tak zmarzłam w nogi, szczególnie w palce i
stopy, że nie byłam w stanie iść już sama. Tymczasem brat Zdzisław, jak tylko
zrobił się dzień, wyszedł z ubikacji, aby zobaczyć się dzieje dokoła i gdzie
można dalej bezpiecznie uciekać. Najpierw udał się jednak do parku, tam gdzie
zostali zastrzeleni nasi kochani rodzice. Zobaczył wtedy ciało naszego taty i
brata oraz ciała wielu innych ludzi. Moja mama opowiadałam mi po wojnie
osobiście, że jacyś ludzie wykopali niedługo po masakrze dół, zaraz obok
miejsca ich kaźni i wszystkie ofiary tam właśnie zostały zakopane. Tymczasem
mój brat tam też spotkał naszą niedawną sąsiadkę z pochodzenia Ukrainkę, która
zapytała go przyjaźnie: „Czy tylko ty
przeżyłeś, czy może jeszcze ktoś się uratował?”. Wtedy powiedział o mnie oraz dodał, że nie jestem w stanie już iść
o własnych nogach. Wtedy ona dała mu sanki, aby mnie przywiózł. Gdy znalazłam
się w jej domu, tam zobaczyłam moją mamę, żyła jeszcze ale jej stan był bardzo
poważny. Kula weszła w tył głowy, nie naruszyła jednak cudownie mózgu oraz
rdzenia kręgowego, ale wychodząc przodem rozerwała mamie szczękę oraz mocno
poszarpała lewą stronę twarzy, krótko mówiąc jej twarz była straszliwie
okaleczona, prawie zmasakrowana. Okazało się także, że przeżyła także moja
siostra Maria oraz malutka Leokadia.
Teraz napiszę parę słów o tym co się
właśnie działo z pozostałymi członkami naszej rodziny, jak to się stało, że
przeżyli i mogliśmy się znów spotkać. Moja najmłodsza siostra Leokadia, która
miała zaledwie dwa latka, po wyprowadzeniu mamy przez Upowców z pokoju, pozostawiona
sama dzięki Opatrzności Bożej weszła za piec. Może dlatego, że tam było po
prostu ciepło i usnęła spokojnie aż do samego rana. Nawet pozostali mieszkańcy
domu nie wiedzieli o jej obecności, dopiero rano gdy dziecko zgłodniało,
zaczęło płakać i wtedy zostało odnalezione. W ten sposób, wręcz cudownie
zostało przy życiu. Straszne chwile natomiast przeżyła druga moja siostra,
Maria lat ok. 21. Po mojej i brata ucieczce, ona została w pokoju tylko ze
Staszkiem, a kiedy przyszli i po nich, brata wzięli ze sobą, a ona podała się
za Ukrainkę. W tym momencie miała przy sobie wyrobione papiery ukraińskie,
które załatwił jej nasz sąsiad Wołodia, starający się o jej rękę. Gdy Ukraińcy
zobaczyli dokumenty, zaczęli ją długo badać i wypytywać na wszystkie strony,
chcieli sprawdzić, czy rzeczywiście jest ukraińską dziewczyną. Przebieg tego
strasznego przesłuchania opowiadała mi osobiście i to nie raz, już po tej
stronie rzeki Bug, mówiła tak: „Musiałam im opowiadać jak wyglądają i
przebiegają wszystkie najważniejsze uroczystości w Cerkwii ukraińskiej, takie
jak: śluby, chrzty i pogrzeby. Oprócz tego musiałam się przeżegnać po
ukraińsku, powiedzieć pacież oraz zaśpiewać pieśni ukraińskie.”. W
każdym razie, na podstawie tego co opowiadała, poznałam, że to badanie było
długie i straszne, w końcu ją zostawili, ale zapowiedzieli, że jeszcze ktoś tu
może do niej wpaść. Maria ukryła się więc na strychu tej nieszczęsnej
kamienicy, a ponieważ była przecież zima, mrozy, poważnie się przeziębiła.
Oprócz tego była bardzo zastraszona, a to co przeszła naruszyło poważnie jej
serce. Gdy potem w końcu przedostaliśmy się na drugą stronę Bugu, żyła jeszcze
tylko dwa może trzy miesiące i zmarła w szpitalu w Hrubieszowie, tam na
cmentarzu została też pochowana.
PRZEPRAWA PRZEZ BUG
Zanim jednak znaleźliśmy się we
wschodniej Zamojszczyźnie czekały na nas jeszcze różne przygody, będąc pod
opieką Ukrainki, która okazała się naprawdę dobrym człowiekiem, wciąż groziło
nam śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony ukraińskich nacjonalistów. I choć
Ukrainka pomogła nam jak mogła, byliśmy u niej tylko jeden dzień, ponieważ już
wieczorem nasza dobrodziejka powiedziała tak: „Idźcie dzieci gdzie chcecie, bo ja już nie mogę się wami dłużej opiekować,
bowiem w szóstym domu od nas, Ukraińcy też ochraniali jakąś polską rodzinę i
ktoś się o tym dowiedział. Zaraz potem był napad na ten dom. Ktoś, prawie na
pewno Ukraińcy bandery, wrzucili do środka domu granat, od którego wybuchu
zgineli wszyscy, którzy byli właśnie w domu i Polacy i cała rodzina ukraińska, która
ich przyjęła!”
Nie mieliśmy pretensji do tej
ukraińskiej kobiety, ani teraz jej nie mamy. Rozumieliśmy, że w tak trudnych i
niebezpiecznych czasach, ma obowiązek chronić przede wszystkim swoją najbliższą
rodzinę. Tym bardziej, że mimo wszystko pozwoliła zostać w swoim domu naszej
ciężko rannej mamie, nas tym czasem odprowadziła, aż po sama rzekę Bug. Tam
przenocowaliśmy w jednej z pożydowskich kamienic do samego rana, a ona była z
nami przez całą noc. Radziła nam przy tym, że gdyby nas ktoś znalazł tutaj i
pytał o cokolwiek, to najlepiej nic nie mówić, nic się nie odzywać. Jednak nikt
nas tej nocy nie niepokoił. Rankiem zaś dobra Ukrainka poszła pod most i tam
umówiła się z furmanami, którzy przewozili piach z jednej strony rzeki na
drugi, aby przewieźli i nas ukrytych na wozach. Zgodzili się i zagrzebano nas w
piachu, a dodatkowo przykryto nas gałęziami i tak zamaskowanych przewieźli nas
odważni, dobrzy ludzie do Zosina. Tam zatrzymaliśmy się u jakiś dobrych
gospodarzy i przebywaliśmy przez pewien czas.
Po około dwóch tygodniach gospodarze
dowiedzieli się, że mamy rodzinę w okolicach Hrubieszowa i dali im znać. Zaraz
mój wujek Wojciech Kupiec przyjechał po nas furmanką i zabrał nas do swojej wsi Strzyżów do swojego domu. W
końcu zebrało się nas tam 11 dzieci, a prawie wszystkie to sieroty. Tam
przezimowaliśmy do wiosny 1944 r. Tymczasem ta sama Ukrainka, tak jak nas
przerzuciła przez Bug tak i naszej mamie pomogła, a stamtąd ktoś zaraz odwiózł
ja do szpitala w Hrubieszowie. Nasza mama była już nieprzytomna, a rana
zagrożona była poważnie gangreną. Dopiero po pół roku, nasza mama dowiedziała
się przez kogoś, że my, jej dzieci jesteśmy w Strzyżowie, u jej rodzonego brata
i bezpiecznie czekamy na jakieś wieści o jej losie. Prosiła lekarza wtedy
bardzo, aby mogła się z nami zobaczyć i karetka pogotowia przywiozła ją do nas
do Strzyżowa na jedną godzinę. Cóż to było za spotkanie, radości i szczęściu ze
spotkania po takim koszmarze nie było końca, ale niedługo znowu mamę zabrali do
szpitala bo wciąż potrzebowała opieki lekarskiej. Na razie więc byliśmy pod
czułą opieką naszego wujka, aż do jesieni 1944 r., kiedy to nasza mama wypisała
się już silniejsza ze szpitala i zabrała nas dalej na zachód do wsi
Niedzieliska koło Zamościa. Tam zamieszkaliśmy w naszym dawnym domu, jako
komornicy.
Pamiętam jak tej pierwszej zimy bardzo
głodowaliśmy i ledwie co mogliśmy przeżyć z dnia na dzień. To były dnie, kiedy musieliśmy bardzo ciężko pracować, aby móc przeżyć.
Było już tak ciężko, że mojej mamie przyśniło się, że jeśli nie poprosi o chleb
dobrych ludzi, zginiemy z głodu i nie ostaniemy się. Nie było rady, poszliśmy
po proszonym i dobrzy ludzie pomogli, tak że przeżyliśmy i nie pomarliśmy.
Tymczasem wiosną 1945 r., jako repatrianci zza Bugu otrzymaliśmy gospodarstwo
we wsi Siedliska koło Zamościa i tam zamieszkaliśmy. Na wschodzie zostawiliśmy
12 ha ziemi oraz duży dom i piękne zabudowania gospodarcze, tu otrzymaliśmy 6
ha ziemi oraz stary, drewniany dom. Jednak dzięki Bożemu błogosławieństwu
żyjemy szczęśliwie do dziś i pracujemy jak Pan Bóg przykazał zagospodarowując
tę ziemię, z pożytkiem dla nas wszystkich.
Dziś mam już 68 lat i moje życie powoli
zbliża się ku zasłużonej starości. Moim ogromnym pragnieniem jest, aby jeśli to
będzie tylko w przyszłości możliwe, przenieść szczątki mojego umiłowanego taty
Kazimierza Czerwieniec i brata Stanisława oraz pozostałe ofiary tej strasznej
rzezi Uściłudzkiej na poświęconą ziemię, na katolicki cmentarz. Razem z moją
mamą z serca przebaczamy tym, którzy wymordowali bestialsko naszych mężów i
nasze rodziny, jednak gorąco prosimy, aby ogromne męczeństwo naszych bliskich i
szeroko rozlana danina ich krwi nie zostały zapomniane i zmarnowane przez nowe,
młode pokolenia naszych rodaków. Niech to ogromne cierpienie będzie przestrogą
dla wszystkich, szczególnie dla Polaków i Ukraińców, aby nie powtórzyły się
znów Kainowe dni, gdy historia ponownie zatoczy się kołem.
Powyższa relacja, którą osobiście
podyktowałam panu Sławomirowi Roch w moim domu w kwietniu 2003 r., została mi
przeczytana po przepisaniu, a zawarte w niej treści, potwierdzam własnoręcznym
podpisem:
Kazimiera
Kowalczyk
Dostrzeganie bliźnich i odkrywanie wartości. Materiały na wesoło i na bardzo poważnie, o nas, dla Was i o całym świecie. Nieoficjalna strona katolicka (także dla niekatolików i wątpiących). | ||
Powrót
na
stronę główną
Info
o stronie, kontakty, prawa autorskie itd.
Legalność
materiałów i oprogramowania na stronie Duszki.pl Wszelkie prawa zastrzeżone (o ile nie zaznaczono inaczej) co do materiałów umieszczonych na stronie, podstronach, skrótach - zarówno jeśli chodzi o teksty, rysunki, muzykę, filmy - są one wytworem i własnością zespołu redakcyjnego Duszki.pl. Pozostałe materiały umieszczamy za zgodą ich twórców. Warunki korzystania z materiałów na stronie Duszki.pl Informacje o ochronie, przetwarzaniu danych osobowych, zapytania i zgloszenia Ochrona danych osobowych na stronie Duszki.pl |
||
Prywatne serwery Zbigniewa Kuleszy zjk.pl.
Aktualny dostawca Internetu - Vectra.pl,
Wszelkie prawa zastrzeżone. Zespół
redakcyjny duszki.pl: redakcja@duszki.pl W sprawie treści i działania strony oraz w sprawie funkcjonowania i udostępniania treści na serwerach duszki.pl - kontakt z administratorem: duszek@duszki.pl lub zjk7@wp.pl |
||